SadurSky blog

Od teraz na www.czlowiekpolnocy.blogspot.com!

Witam i zapraszam

Zmiany nastąpiły, dlatego miło mi powitać Was wszystkich na nowym- starym blogu. Od dziś piszę pod nazwą: Północny Punkt Widzenia. Adres też będzie nowy, inny i chyba trochę łatwiejszy do skojarzenia z tematyką bloga. Niech sobie więc każdy zapisze, że od teraz znajdzie mnie na www.czlowiekpolnocy.blogspot.com. Zapraszam, będzie to, co zwykle.

Czyli co? Bo właściwie otwieram tu sobie jakiś nowy rozdział, a sam nie wiem, co w nim umieszczę. W takim razie zastanówmy się. Będzie biathlon, duuuużo biathlonu. Dość pomyśleć, że przed nami jeszcze całe Mistrzostwa Świata w Kontiolahti, które nam tak pięknie rozpoczęły od sztafet mieszanych. Już jutro sprinty, a w niedzielę biegi pościgowe. Jak szybko się zaczęło, tak szybko się zapewne skończy. Szczególnie jestem ciekaw formy Ole Einara Bjoerndalena, który przecież w Kontiolahti odniósł swoje ostatnie zwycięstwo w Pucharze Świata (jeżeli konsekwentnie odliczymy Igrzyska Olimpijskie w Sochi). A skoro już wspomniałem o dużej imprezie, to od razu muszę zaznaczyć niesamowitą umiejętność przygotowania się Norwega na takie właśnie punkty sezonu. O tym, jak przygotował się do tych Mistrzostw Świata przekonamy się jutro o 13:17, kiedy z numerem #34 wyruszy na trasę. Pisząc to wszystko już wiem, że w nowej odsłonie będzie dużo Bjoerndalena (a na pewno do przyszłego roku, kiedy ma zamiar zakończyć karierę). Zaraz, a dlaczego nie Bjørndalena? Szczerze mówiąc, to przez te wszystkie lata takiej pisowni nazwiska Króla, jakoś nie potrafię przejść na poprawną ;-)

Nie zabraknie biegów narciarskich. W każdej formie, czyli po amatorsku i zawodowo, a czasem być może w obu naraz. Co do tej związanej z Pucharem Świata i innymi wielkimi imprezami, w niedzielę będziemy mogli obserwować Bieg Wazów (Vasaloppet). Polecam oglądać, bo na starcie zobaczymy między innymi mistrza świata z Falun Johana Olssona, znakomitego Andersa Soedergrena, zaś grono kobiet zasili Justyna Kowalczyk. Transmisja rozpocznie się o 7:45 na oficjalnej stronie Swix Ski Classics. Bieganie amatorskie też oczywiście cały czas trwa, postaram się coś ciekawego wkrótce na ten temat poopowiadać, a może sprawdzić jakieś trasy. To, że zaczął się marzec, wcale nie oznacza dla mnie końca zimy.

I wreszcie to, co zdeterminowało zmianę nazwy. Studia w Alcie, na Północy Norwegii, będą tematem, który już od sierpnia na stałe zagości na blogu. Stąd właśnie bierze się nowy punkt widzenia. Oprócz tego, wypadałoby zatroszczyć się o jakieś porządne logo. Na razie jest ono w przygotowaniu i jak mogliście się przekonać na profilu facebookowym, zostało "przyozdobione" pewnym niespodziewanym gościem.


To nie jest oczywiście wersja finalna. Właściwie to pod twarzą trollface kryje się coś innego. Co lub raczej kto to może być? A może Wy macie jakieś sugestie dotyczące tego, co powinno znaleźć się na miejscu nieszczęsnego mema? Jeżeli tak, śmiało umieszczajcie je w komentarzach pod tym postem. I to raczej tyle, jeżeli chodzi o wstęp do nowego rozdziału. Witam i zapraszam...

Pewnych rzeczy się nie zmienia

Każdy gdzieś w głębi serca lubi rzeczy, które się nie zmieniają. Wybieramy Merce, bo nie zmienia się ich jakość i renoma, tak samo jak Johana Olssona niezmiennie dręczą choroby, pozwalając na zwyciężanie tylko na wielkich imprezach. Podobnie jest z niesłabnącą klasą takich zawodników, jak Anders Soedergren. Oznacza to po prostu pewność, a przecież czasem nam jej potrzeba. Zwłaszcza, gdy na przykład bierzemy udział w konkursie, wybierając 8 zawodniczek do drużyny, która podczas MŚ będzie dla nas zbierać punkty. Mogły one dać wygraną nawet w postaci nart Madshus Nanosonic Skate za pierwsze miejsce. Wszystko to zorganizował Noah Hoffman wraz ze swoimi sponsorami. Zwycięski team wyglądał tak: Marit Bjørgen, Maiken Caspersen Falla, Therese Johaug, Charlotte Kalla, Stina Nilsson, Kerttu Niskanen, Ingvild Flugstad Østberg i Heidi Weng. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy okazało się, że miałem prawie wszystkie te zawodniczki w swoim zespole. Zabrakło w nim jedynie Stiny Nilsson, którą, jak się okazało, niesłusznie zastąpiłem Justyną Kowalczyk. Tak więc jej nieudana "trzydziestka" była również moją, choć muszę też przyznać się do błędu. Zwiodło mnie sugerowanie się nazwiskiem, zamiast realnymi szansami na punkty.

Wróćmy jednak do sedna, czyli wspomnianego wcześniej Soedergrena. 37- letniego Szweda mogliśmy oglądać wczoraj podczas królewskiego dystansu 50 km stylem klasycznym, zamykającego Mistrzostwa Świata w Falun. Kto ogląda biegi męskie dłużej niż od tygodnia doskonale wie, jakie dokonania godne podziwu posiada on na swoim koncie. Dla tych drugich przypomnę, że Anders wygrał w 2008 roku pięćdziesiątkę stylem dowolnym w Oslo. I to nie byle jaką, bo ostatnią w historii rozegraną w formule startu indywidualnego. O ile nadal dla wielu biegaczy zwycięstwo w tym konkretnym biegu na Holmenkollen jest cenniejsze niż zdobycie mistrzostwa świata, o tyle wcześniej było to jeszcze większe osiągnięcie. Wystarczy wyobrazić sobie, jak to jest biec w pojedynkę przez 50 km. Wczoraj natomiast, parę dobrych lat po tym wydarzeniu, Soedergren pojawił się na starcie, choć wielu wróżyło mu już zniknięcie z tras. Takiemu doświadczeniu na wielkich imprezach nie można jednak odmówić. Tym bardziej, że wraz z broniącym tytułu z 2013 roku Johanem Olssonem, Szwedzi mogli wystawić 5 zawodników. Dzięki temu obejrzeliśmy świetną akcję około 40. kilometra, kiedy to Anders próbował oderwać się od reszty stawki. Nie była to żadna nowość, bo widywaliśmy go na czele również rok temu w Sochi i w wielu podobnych biegach. Nie zaskoczyła więc także słabsza końcówka w jego wykonaniu. Lata nie pozwalają na walkę na ostatnich metrach w stylu Northuga.
Typowy Northug na mecie.
Inny 37- latek poradził sobie lepiej. Lukas Bauer wykazał się niesamowitym doświadczeniem w ciężkich warunkach, które panowały wczoraj w Falun. Dzięki atakowi na około 2 kilometry przed metą zdobył srebrny medal. Na ostatnich metrach nie miał oczywiście szans z wystrzelonym jak z procy Petterem. Nadrobiona przewaga pozwoliła mu jednak stanąć na podium. Bardzo miło było zobaczyć kolejnego weterana w akcji, tym razem udanej. Tak się sentymentalnie i czesko zrobiło, że tylko Nohavicy brakuje. A jeżeli ktoś nie oglądał tej świetnej końcówki w wykonaniu Northuga, może obejrzeć ją na poniższym filmie.


Pięćdziesiątka w Falun już zapisała się w historii narciarstwa biegowego, jako jedna z najtrudniejszych i najwolniejszych. Czas zwycięzcy wyniósł ponad 2 godziny i 26 minut. Dla porównania, dwa lata temu w Val di Fiemme, bieg tą samą techniką na tym dystansie zajął Johanowi Olssonowi prawie 15 minut mniej. Tym razem Szwedowi starczyło siły na brązowy medal.

Cały tekst się produkowałem, że brak zmian jest dobry i lubimy wracać do przeszłości. Tymczasem na samym końcu chciałbym powiadomić, że ten post był ostatnim napisanym na blogu o nazwie SadurSky. Następny ukaże się już pod nazwą: Północny Punkt Widzenia. Adres na razie pozostanie ten sam, ale wkrótce również się to zmieni. Mam nadzieję, że mimo tego, pozostaniecie przy czytaniu nowych postów. A dlaczego zmieniam nazwę? Odpowiedź w tym linku ;-).

Amerykański kopciuszek

To, co wydarzyło się na trasie wtorkowego biegu kobiet na 10 km techniką dowolną w Falun, pozostanie w mojej pamięci jako wielka niespodzianka. Choć z pewnością Norwegowie woleliby określenia typu "tragedia" lub "katastrofa". Trudno im się dziwić, bowiem na tym dystansie przez cały sezon zawsze bywała na podium przynajmniej jedna reprezentantka tego kraju. Tymczasem na Mistrzostwach Świata próżno szukać Norweżek w pierwszej, a nawet w drugiej dziesiątce! "Co się stało?", zapyta pewnie każdy, kto nie widział tego biegu. "Czyżby zamknęli wszystkie apteki z lekami na astmę?", zapytają złośliwcy. Odpowiedź zna jednak najbardziej obiektywne źródło, czyli historia.

Zna ona już takie przypadki, w których faworyci zajmowali dalekie miejsca. Książkowym wręcz przykładem takiej sytuacji jest bieg na 15 km techniką dowolną w Sapporo na MŚ w 2007 roku. Wówczas startujący z niższymi numerami zawodnicy, a wśród nich znany nam doskonale biathlonista Lars Berger, biegli w zupełnie normalnych warunkach. Tymczasem tuż przed startem grupy faworytów, rozstawionych z wysokimi numerami, rozpętało się prawdziwe piekło dla serwisantów przygotowujących narty. Zaczął padać gęsty i mokry śnieg. Każdy, kto choć trochę biega na nartach, doskonale wie, co to oznacza. I tak oto, biegnący w normalnych warunkach Lars Berger, został mistrzem świata, a faworyci, tacy jak Vincent Vittoz (i startujący wtedy również Ole Einar Bjoerndalen), nie mieli najmniejszych szans na równą walkę. Ktoś powie, że smarowanie jest rzeczą drugorzędną i jak ktoś jest mocny, to wygra nawet ze słabymi nartami. Niestety, nie na tym poziomie rywalizacji, gdzie stawka jest naprawdę wyrównana. Dla przypomnienia, film poniżej.


Wróćmy jednak do Falun, 24 lutego 2015. Śnieg zaczyna padać nieco po starcie pierwszych zawodniczek. Przy dzisiejszych prognozach pogody, takie coś nie powinno być zaskoczeniem. A na pewno nie dla zespołu najlepszych smarowaczy na świecie, jakim może pochwalić się Norwegia. Jak się jednak okazało, nawet 15 osób znających doskonale swój fach, jest w stanie popełnić błąd. Åge Skinstad, szef kadry Norwegii twierdzi jednak, że tak nieszczęśliwe dobranie sprzętu (struktur i smarów) jest mało prawdopodobne. Inni myślą zupełnie inaczej. Były norweski biegacz- Sindre Wiig Nordby, zdecydowanie obwinia zespół techników, wytykając im błąd niesprawdzenia szczegółowej prognozy pogody. Według serwisu yr.no, z którego korzysta kadra Norwegii, śnieg miał zacząć padać zaraz po starcie zawodów. O ile można było mieć co do tego wątpliwości, bo wcale tak nie wyglądało, o tyle nieprzygotowanie "planu B" jest mocno zastanawiające. Tym bardziej, że norweskie zawodniczki szczególnie odstawały od reszty. Można powiedzieć, że biegły w podobnych warunkach, jak zwyciężczyni Charlotte Kalla. Nie było nawet tak drastycznej zmiany pogody, jaką widzieliśmy w Sapporo przed laty. Tak, czy inaczej, skutek był opłakany- 22. miejsce Heidi Weng, 27. Therese Johaug, 29. Ragnhild Hagi, 31. Marit Bjoergen i 33. Astrid Uhreholdt Jacobsen. Norwegia nie była jedyną nacją, która zaliczyła nieudany występ. Również serwismeni Niemiec popełnili błąd przy doborze smarów.
Te nieprawdopodobne wyniki pozostaną na zawsze w pamięci Norwegów.
Czy można było tego uniknąć? Oczywiście, a najlepszym dowodem jest postawa Amerykanek. Potwierdzają to wiadomości z obozu techników USA oraz, rzecz jasna, wyniki. Startująca z numerem #3, brązowa medalistka Caitlin Gregg nie dość, że miała świetnie przygotowane narty, to jeszcze biegła w dobrych warunkach, kiedy padający śnieg nie zdążył spowolnić trasy. Kolejną medalistką zza oceanu była Jessica Diggins, startująca nieco później, z numerem #37. Jej narty również świetnie jechały, zwłaszcza pod koniec biegu. Ostatnia z reprezentantek USA na liście startowej- Elizabeth Stephen (#53) uplasowała się na 10. miejscu. Biegła już w gorszych warunkach, a mimo to znalazła się w pierwszej dziesiątce, jako ostatnia z zawodniczek z wysokim numerem startowym.
Trzy reprezentantki USA w pierwszej dziesiątce, a czwarta na 15. miejscu (Kikkan Randall). Również niecodzienny widok.
Poza konkurencją wydawała się być we wtorek Charlotte Kalla. Od samego początku narzuciła wysokie tempo i utrzymała je do końca. Nawet warunki jej nie przeszkodziły, a narty były tego dnia przygotowane prawidłowo. Być może nie tak dobrze, jak w przypadku Amerykanek, ale ewentualne niedociągnięcia nadrobiła swoją formą. Wszystko wyglądało podobnie, jak w ostatnim biegu przed Mistrzostwami Świata. W Oestersund Kalla również nie dała szans rywalkom. Tym razem zmieniła się tylko ich narodowość. Norweżki zostały zastąpione przez Amerykanki.
Szczęśliwe podium. Od lewej: Diggins, Kalla, Gregg.
Wielkie imprezy uwielbiają zaskakiwać. Tym razem o zwrot akcji rodem z baśni zatroszczyła się pogoda. Mimo to, kolejna po Igrzyskach Olimpijskich w Sochi wpadka serwisantów Norwegii może zastanawiać. Najwidoczniej czasem nawet najlepszych opuszcza szczęście. Wtedy na nic zdają się gigantyczne nakłady finansowe przeznaczane każdego sezonu na badania śniegu i smarów. Podobnie jak ogromna ciężarówka techników przygotowujących narty, która tym razem przegrała z ciasnym kontenerem Amerykanów.

Veni, vidi i coś tam jeszcze

"To mówi Pan, że ma problemy ze stresem, tak?", zapytała pani psycholog. "Mhm", niby- odpowiedział autor. "Ale przecież zajmował się pan tańcem towarzyskim. Proszę wybaczyć, ale chyba coś w tym jest, że jednak lubi pan być w centrum uwagi, w końcu taka profesja, gdzie jest się ocenianym...". No i jak tu nie przyznać racji. Razem z tym zajęciem przylgnęła do mnie na stałe myśl, że ciągle ktoś mnie ocenia. I jaki by ten wstęp nie był, proszę uwierzyć, że post będzie o Mistrzostwach Polski w biathlonie amatorów i mastersów w Dusznikach- Zdroju.

Na miejsce przyjechałem na dzień przed zawodami, czyli w piątek. Wiadomo, że trzeba było sprawdzić warunki, a poza tym na tych trasach aż chce się biegać. Trudno było sobie na początku uzmysłowić, że rzeczywiście można na nie wejść, podczas gdy biathloniści mieli swój trening. Widocznie na nartach każdy jest naprawdę równy, bez względu na przynależność do klubu, czy też jej brak. Nikt nikomu nie przeszkadza, jest szeroko, czyli wystarczająco dużo miejsca dla wszystkich. Nie trzeba ogrodzeń, zakazów i tym podobnych bzdur. To jest tak normalne i przyjazne, że aż się poczułem nieswojo. Po jednej czy dwóch pętlach na wspaniałym śniegu, to uczucie ustąpiło zadowoleniu. Było dość ciepło, miejscami śnieg był topniejący i sypki, ale ja uwielbiam takie warunki. Zwłaszcza, że odcinki w cieniu dodawały szybkości. Ogólnie lepszej sytuacji przed zawodami nie mógłbym sobie wyobrazić.


W sobotę przyszedł wreszcie czas na zawody- sprint na dystansie 7,5 km. Odebranie numeru, rejestracja w biurze i rozgrzewka w oczekiwaniu na start to dla mnie coś z jednej strony nowego, a z drugiej tak podobnego do czasów, kiedy średnio co tydzień jeździło się gdzieś na turniej tańca. Jednego tylko teraz mi "brakowało"- stresu, który zaplątywał mi swoje wielkie łapy na szyi i nie pozwalał na czerpanie z tego jakiejkolwiek radości. W jego miejsce pojawiło się coś, co mogę nazwać prostu podekscytowaniem. Nie mówiąc już o tym, że będąc na rozgrzewce wśród innych uczestników, mogłem się trochę poczuć jak zawodowiec. Z jednej strony było to spowodowane obecnością kilku byłych biathlonistów na starcie, którzy w swojej przeszłości zaliczyli niejeden start. Oprócz nich, znalazło się tam oczywiście wielu amatorów. W końcu, po krótkim instruktażu dotyczącym używania broni, wszystko zaczęło się punktualnie o 11. Startowałem z niskim numerem (#3), dzięki czemu nie czekałem prawie wcale na swoją kolej. Na długo zapamiętam to miłe uczucie, kiedy stałem w bramce startowej czekając, aż ruszę na trasę. Jednocześnie dziwne i nieznane. Bo cieszyć się przed startem i jeszcze się przedstawiać do mikrofonu? Toż to nie w moim stylu, ja przecież za każdym razem przed wyjściem na parkiet miewałem raczej odcień twarzy bliskiej nowemu tłu na blogu. I tak oto, bez spiny, rozpocząłem swoje pierwsze w życiu zawody biathlonowe.


Pierwsza 2,5- kilometrowa pętla przywitała trochę innym śniegiem niż wczoraj. Szczególnie na jednym, płaskim odcinku narty jechały dość niechętnie. Zanim jednak zaczęło być to problemem, znalazłem się na strzelnicy. Przyszedł wreszcie moment, na który czekałem, bo tak się składa, że jeszcze nigdy nie miałem okazji strzelać z karabinu biathlonowego. I jak na takie doświadczenie przystało, zaliczyłem 4 karne rundy. Byłem przygotowany na taki obrót sprawy, bo dodatkowym utrudnieniem była moja leworęczność. Ale to przecież nie ważne, bo dla mnie nie wynik liczył się najbardziej.

Jak widać, przy strzelaniu pomagali młodzi biathloniści.
Taka dłuższa wizyta w "ogródku Adresena" (od soboty zmieniam nazwę na ogródek Sadura) potrafi dać do myślenia. Większa część z tego i tak mija na liczeniu, ile kółek się zrobiło i ile pozostało. Szczęśliwie umiem liczyć do czterech. Na początku kolejnej pętli towarzyszyła mi jedna z pań, przygotowująca się do statu. I z tego miejsca chciałbym ją pozdrowić i podziękować za słowa wsparcia. Lżej się biegło to drugie okrążenie :-). Kolejne strzelanie było znów w pozycji leżącej ("stójki" na szczęście nie przewidziano). Było już lepiej, bo tylko 2 pudła. Zgodnie z tą tendencją, gdybym strzelał jeszcze raz, byłoby 0. I tego się trzymajmy. Ostatnie okrążenie było już męczarnią, podkreśloną przez morderczy podbieg i zakończoną sprintem do mety. Tak się złożyło, że miałem okazję oglądać jeszcze innych zawodników, dopiero wyruszających na trasę.
Były biathlonista- Łukasz Witek, wbiega na metę.
Panie ścigały się na krótszym dystansie 4,5 km. Mistrzynią Polski została Joanna Badacz (0+0), przed Dorotą Zuberską (0+3) i Agnieszką Uznańską (2+1).


Wśród mężczyzn zwyciężył Waldemar Poręba (1+0), wyprzedzając Łukasza Witka (2+1) i Dariusza Mazurkiewicza (1+1). Ja skończyłem na 18. miejscu, co i tak mnie zaskoczyło przy tylu pudłach.


Po wszystkim, przyszedł jeszcze czas na losowanie ciekawych nagród. Każdy z uczestników mógł coś wygrać, m. in. kalendarz ze zdjęciem polskich biathlonistek. Jeden z nich trafił do zawodnika z Czech. Obstawiam, że nasi sąsiedzi też mają podobne gadżety z wizerunkiem przede wszystkim Gabrieli Soukalovej.


Organizacja takiej imprezy wymaga oczywiście zaangażowania i chęci. Jak się jednak po raz kolejny okazuje, wszystko można osiągnąć, a zawody na Jamrozowej Polanie są tego przykładem. Również Polskiemu Związkowi Biathlonowemu należą się brawa za poparcie inicjatywy biathlonu dla amatorów. I wreszcie z odpowiedniego miejsca mogę powiedzieć, że przybyłem, zobaczyłem i... zwyciężyłem, bo w pewnym sensie wygrałem ze swoją niechęcią do startu w jakichkolwiek zawodach. Ale w końcu czego się nie robi dla takiej atmosfery i unikalnej okazji strzelania z najprawdziwszej broni biathlonowej. Jeden ze startujących- pan Marek, napisał kiedyś, że kto przyjedzie, nie będzie żałował. Nie pozostaje mi więc nic innego, jak zgodzić się z tym w stu procentach. A jaki to wszystko ma związek ze zmyśloną rozmową we wstępie? Mniej więcej taki, że biathlon nie jest dyscypliną, w której "szemrane jury sądzi, kto ma talent", a to bardzo mi odpowiada, zwłaszcza stojąc w roli startującego. W niedzielę odbędzie się jeszcze bieg pościgowy w ramach Mistrzostw Polski amatorów i mastersów, w którym niestety nie wystartuję. Obowiązki wzywają, a i nogi jeszcze nie są na tyle mocne (jakby kiedykolwiek były- przyp. wrednego drugiego ja autora). Być może jeszcze kiedyś uda mi się wziąć udział w podobnej imprezie, choć dużo ciężej mi będzie na nią przyjechać z dalekiej Północy. Tak, czy inaczej, nawet stamtąd będę obserwował, co dzieje się na Jamrozowej Polanie. Natomiast wszystkim startującym w sobotę i niedzielę przekazuję gratulacje i wyrazy uznania, udając się na zasłużony odpoczynek.

Witamy w piekle

Jest weekend. Pogoda ostatnio dopisuje, więc postanawiasz wybrać się na biegówki do Jakuszyc. Pakujesz sprzęt do auta i jedziesz te 30, 100, czy nawet 200 kilometrów. W końcu wolne, więc można się poświęcić na chwilę spędzoną na śniegu. Na miejscu okazuje się jednak, że oprócz Ciebie, to samo pomyślało jakieś 10000 innych sympatyków biegania, więc już na wstępie stoisz w korku zanim wjedziesz na parking. Aż chciałoby się powiedzieć "witamy w piekle". Gdy udaje Ci się znaleźć jedno z ostatnich miejsc na parkingu, rozradowany ruszasz na trasy. I tu kolejny problem, bo z powodu zawodów, większość z nich jest zamknięta. Przecież weekend, więc i ścigający się muszą mieć coś od życia. Ostatnio były to psie zaprzęgi, a wkrótce utrudnienia spowodują biegi w ramach Festiwalu Narciarstwa Biegowego, odbywającego się w towarzystwie Biegu Piastów. W takich sytuacjach pewnie myślisz, że gorzej być nie mogło i w zasadzie po co ruszałeś się z domu. Mogłeś siedzieć spokojnie przed telewizorem, oglądając transmisję biathlonu z Oslo. Zanim jednak szlag zdąży choćby Cię tknąć, to przypomnij sobie, że zostając w domu musiałbyś słuchać Patryka Mirosławskiego i jego uniesień w stronę Soukalovej. Poza tym pewnie długo czekałeś na ten moment, w którym zapomnisz w końcu o swoich obowiązkach i oddasz się przyjemności zmęczenia się na trasach. Zastanawiasz się, co zrobić, gdy praktycznie nie ma gdzie biegać? Trasy wyczynowe zamknięte, na innych są zawody, a nie wybierzesz przecież "autostrady" spacerowej na Orle, podobnie jak połowa Twoich towarzyszy z walki o miejsce parkingowe. Powiedzmy, że na to też jest recepta, którą Tobie zaproponuję.

Ostatnio często bywałem w Jakuszycach, zarówno w weekend, jak i w dni tygodnia. Miałem okazję sprawdzić, które trasy dają najwięcej radości z biegania, nawet, gdy wszędzie jest mnóstwo ludzi. Trudno to sobie wyobrazić, ale są takie odcinki, na których można biec zupełnie osamotnionym. Jakby tego było mało, profile tych tras mogą się spodobać każdemu, kto chce trochę bardziej się zmęczyć. 

Pierwszym z moich ulubionych rejonów są okolice tzw. Samolotu. Najbliżej można się tam dostać podbiegiem prosto z Polany Jakuszyckiej, który zaczyna się obok charakterystycznej anteny. Gdy już tam trafimy (co może nas kosztować trochę sił), znajdziemy się na wysokości ponad 1000 m.n.p.m. Do dyspozycji mamy różnego rodzaju krótkie pętle, które możemy swobodnie pokonywać, zawsze wracając do znanego punktu. Droga z Samolotu wiedzie bowiem na wprost w dół, aż do Schroniska Orle. Wybierając któreś z odgałęzień, zazwyczaj trafimy znów na prostą, dzięki czemu będziemy wiedzieli, skąd zaczynaliśmy. Jednym z lepszych odcinków jest tzw. Sępik. Wchodząc od strony Polany, na Samolocie musimy kierować się pierwszą ścieżką w lewo. Wybierając przeciwny kierunek możemy biec w kierunku Cichej Równi, skąd możemy zataczać już dłuższe pętle, lub trafić do schroniska Orle. Tam należy się spodziewać jednak większej frekwencji. Na Samolot można się dostać również okrężną drogą, np. przez Rozdroże pod Cichą Równią, jednak będzie to wybór bardzo żmudnej, wciąż wiodącej lekko pod górę drogi. Moim zdaniem lepiej "przyłożyć" na początku podbiegiem z Polany, zaś później po obróceniu się kilka razy wokół Samolotu, wrócić przez Cichą Równię Górnym lub Dolnym Duktem. Warto zauważyć, że na Samolocie często panują nieco inne warunki niż na Polanie, zwykle jest więcej śniegu i jest on szybszy. Jeżeli mimo moich tłumaczeń, nie wiesz, jak się tam poruszać lub nie kojarzysz tych nazw, wrzucam linki do tras zapisanych na Endomondo (12), abyś też mógł z nich skorzystać. Pamiętaj o najważniejszym. Z Samolotu nie można zjeżdżać trasą wprost na Polanę (którą wchodziłeś wcześniej), bo jest ona jednokierunkowa!

Wariant drugi. Z jakiegoś powodu tak Cię poniosło na zjeździe z Samolotu, że znalazłeś się przy schronisku Orle. Patrzysz na "autostradę" a tam nieprzerwany tłum biegaczy i spacerowiczów naciera na schronisko tak, jakby to był co najmniej supermarket. Myślisz, że na pewno nie będziesz wracał tą trasą. Masz więc dwa wyjścia. Szansę na odrobinę mniejszy ruch odnajdziesz na drodze w kierunku Rozdroża pod Cichą Równią (trasa Elektrowni Turów). Czeka Cię tam jednak monotonny podbieg aż do samego rozdroża, skąd do Polany będzie już praktycznie cały czas lekko w dół. Przebiegnięcie tej drogi w drugą stronę daje z pewnością więcej przyjemności. Jeżeli chcesz spróbować, zostawiam link do trasy. Drugą opcją powrotu ze Schroniska Orle jest wybór długiej drogi, okrążającej Kozi Grzbiet, która i tak wyjedzie na skrzyżowaniu z "autostradą". Rozwiązanie dobre dla tych, którzy nigdy nie mają dość, nawet gdy trasa staje się monotonna, telefon traci zasięg, a spotykani ludzie coraz częściej okazują się być Czechami. Droga wiedzie bowiem na samą granicę, skąd później wracamy dość długim podbiegiem do skrzyżowania z "autostradą". Jeżeli już ją wybierać, to biegnąc w przeciwnym kierunku, czyli na Orle. Będzie więcej z góry, a ostatnie kilometry powitają nas takim widokiem, jak na poniższym zdjęciu. Tą trasą również podzielę się przez Endomondo: link.

Jak się okazuje, nawet w piekle można się nieźle bawić. Wystarczy tylko wiedzieć, gdzie przestaje nim ono być. Następnym razem, gdy sytuacja na trasach będzie podobna lub trafisz na zawody, przypomnij sobie ten tekst. I pamiętaj, że wszystko staje się prostsze, gdy narty idą dobrze.

Co nowego w Novym Mescie?

Biathlonowy Puchar Świata powrócił po krótkiej przerwie i zawitał tym razem do Novego Mesta na Morave. Jak sama nazwa tego miejsca wskazuje, w programie zawodów pojawiła się nowość, wokół której było głośno jakiś czas temu. Nowy twór, czyli "pojedyncza sztafeta mieszana" (single mixed relay), nazywana również supermikstem czy też sztafetą sprinterską, zadebiutowała oficjalnie w piątek. Można ją opisać krótko: pomysł dobry, ale raczej lepiej ogląda się to na miejscu, niż w telewizji.

A skoro już mowa o oglądaniu biathlonu na żywo, od razu przypominają mi się ostatnie lata, kiedy właśnie w Novym Mescie miałem okazję obserwować zawody PŚ z pozycji widza na trybunach. Ta lokalizacja zaliczyła swój debiut w kalendarzu IBU w sezonie 2011-2012. Rok później odbyły się tam Mistrzostwa Świata zakończone organizacyjnym sukcesem. W ubiegłym sezonie jednak biathloniści nie pojawili się na Morawach, co można tłumaczyć obecnością Igrzysk Olimpijskich. W ubiegły weekend Nove Mesto powróciło i, jak słusznie głoszą media, zrobiło to w wielkim stylu. Przez cały czas trwania zawodów, na trybunach i przy trasach pojawiła się ogromna liczba kibiców, bo około 100 tysięcy. Wśród nich nie było tym razem mnie, ale na podstawie poprzednich lat, postaram się opowiedzieć nieco na temat fenomenu tego miejsca.
Mistrzostwa Świata w 2013 roku. Widok na centrum Novego Mesta. Z miejsca wykonywania zdjęcia, którym był ogromny parking, szło się do stadionu około kilometr. Drogą poniżej poruszały się tylko autobusy dowożące kibiców na miejsce.
Początki nigdy nie są łatwe. Pamiętam pustawe trybuny podczas biegów indywidualnych w 2012. Tamtego czasu udało mi się przyjechać na ostatni dzień zawodów, czyli biegi pościgowe. Ceny biletów były wówczas bardzo przystępne. Dokładnie pisząc, za wejściówkę od osoby płaciło się 280 CZK, co w porównaniu do bardziej znanych miejsc typu Ruhpolding czy Anterselva, jest znaczną różnicą. A przecież poziom i zawodnicy ci sami, więc po co przepłacać? Mówi się, że dla atmosfery wybiera się właśnie wyżej wymienione trasy. O ile wtedy mógłbym się z tym zgodzić, bo może czeska publiczność musiała się jeszcze nauczyć uwielbiać biathlon, o tyle teraz nie ma takiej możliwości. Już na mistrzostwach było widać, jak gorącym dopingiem potrafią wspierać gospodarze swoich zawodników, zaś duża liczba zagranicznych widzów urozmaicała przekaz. Organizacja zawodów również zmieniła się na przestrzeni lat. Na początku parkingi dla kibiców znajdowały się dość daleko od stadionu, bo w centrum Novego Mesta, skąd trzeba było dojeżdżać autobusami. Rok później miejsc dla fanów było znacznie więcej i to nawet w bliskim sąsiedztwie ze stadionem. Wciąż można było skorzystać z darmowego autobusu, zostawiając samochód na przykład w oddalonej o kilka kilometrów miejscowości Zdar nad Sazavou. Był to dobry sposób na uniknięcie korków w drodze na miejsce, z uwagi na specjalne odcinki przeznaczone tylko dla komunikacji zbiorowej przewożącej kibiców. Trudno się dziwić takim rozwiązaniom. W końcu Mistrzostwa Świata zawsze oznaczają dużą liczbę fanów, których trzeba jakoś przyprowadzić na miejsce. Adekwatnie do rangi imprezy przedstawiały się również ceny. Za wejściówkę na sprinty należało zapłacić 400 CZK, zaś biegi pościgowe i masowe były jeszcze droższe. Oczywiście zależało to również od usytuowania trybuny, stąd porównanie pomiędzy 2012 a 2013 radzę traktować poglądowo.
Stać na trybunie wypełnionej pięknie ubranymi kibicami z Norwegii oraz Niemcami z olbrzymimi kołatkami do robienia hałasu to wspaniałe wspomnienie.
Po takim organizacyjnym sukcesie, powrót biathlonowego Pucharu Świata na stadion Vysocina Arena był tylko kwestią czasu. Dodatkowo sukcesy osiągane przez czeską reprezentację spowodowały, że na wyprzedanie biletów nie trzeba było długo czekać. Nie wiem, jak w tym roku przedstawiała się sytuacja cenowa, ale przypuszczam, że na pewno było taniej niż na MŚ. I tak oto, kilka dni po zakończeniu weekendu na Morawach, można cieszyć się rekordową frekwencją na trybunach, a co za tym idzie, również sporymi pieniędzmi w "portfelu". Z obrazków telewizyjnych można odnieść wrażenie, że większość z tego stanowiła "domowa" publiczność. Czeski biathlon stał się więc trochę jak samonapędzająca się machina. Gwiazdy przyciągają widzów, zaś dzięki ich zainteresowaniu, są środki na wychowywanie następców Soukalovej czy Slesingra.
Jakov Fak najwyraźniej dobrze się czuje w Czechach. W 2013 został tu brązowym medalistą Mistrzostw Świata, zaś w tym roku zdominował rywalizację, wygrywając sprint i bieg pościgowy.

Następnym razem czeska machina będzie mogła zadziałać w grudniu 2016, bowiem w następnym sezonie PŚ nie przewidziano rozegrania zawodów na Morawach. Biathlon będzie szukał sympatyków w Ameryce Północnej- w Presque Isle i Canmore. I jeżeli choć część dobrych zawodników zdecyduje się tam pojechać, będzie to dobry krok. W końcu zmiana otoczenia też jest czasem potrzebna, a i ciekawiej będzie zobaczyć coś innego na ekranach telewizorów, niż te same, znane nam trasy. A Czesi niech się nie martwią, jeszcze się naoglądają swojej podobno pięknej Soukalovej (bo nadużywane przez Patryka Mirosławskiego słowo "Gabcia" mi przez klawiaturę nie przejdzie). Natomiast każdemu polecam wycieczkę na oglądanie biathlonu na żywo. Akurat z Polski do Novego Mesta mamy najbliżej. Może i jest zimno, czasem bardzo śnieżnie i ludzi dużo, ale przynajmniej raz powinno się zobaczyć zawodników w akcji.
Tego pana zna chyba każdy kibic biathlonu. Jego również można było spotkać w trakcie Mistrzostw Świata 2013.

Czas się ruszyć

Zaraz, zaraz. Gdzie ruszać i po co? Już wyjaśniam. Wkrótce przyjdzie taki czas, że autor pojedzie na Północ, a dokładniej do norweskiego miasta Alta. A jedzie tam, aby studiować, pracować, trenować, czyli po prostu żyć. To samo mógłby robić tutaj, ale po co, skoro jest tyle powodów przekonujących do znalezienia innego miejsca dla siebie. Poza tym, jak inaczej miałby stać się Człowiekiem Północy?

Wyobraźcie sobie zwyczajnego małego człowieka, który miał ambitne marzenie zamieszkania tak daleko "u góry", jak tylko potrafił wtedy dosięgnąć na mapie. Tym miejscem była właśnie Alta. Później człowieczek dorósł, a wraz z nim zmieniały się kilka razy jego upodobania i perspektywy. Zapomniał wreszcie o swoim marzeniu, które i tak od początku było za mało realne, aby się spełniło. Aż w końcu któregoś razu spojrzał w lustro, prosto w swoje oczy. Trudno mu to przyszło, bo wiedział, że kiedyś skłamał w te same oczy obiecując, że niedługo zobaczą one zorzę polarną. Próbował się tłumaczyć: "czasy się zmieniają...". "Gówno prawda", odpowiedziały te same oczy. Od tej pory przestał w nie patrzeć, bo był zbyt zajęty. Postanowił zrobić wszystko, żeby jednak zapracować na to marzenie. Aż w końcu kilka dni temu znów spojrzał na siebie. I uśmiechnął się. Jak by tego nie ująć inaczej, po prostu czasem do spełnienia jakichś planów, potrzeba odważnych decyzji. Nawet, jeżeli tą odwagą ma być zamieszkanie na odległej Północy Norwegii. Z taką nadzieją wyjadę za kilka miesięcy, aby zacząć studia na najdalej wysuniętym na Północ uniwersytecie na świecie- Universitetet i Tromsø, a dokładniej jego oddziale w Alcie. Co będzie dalej? Tego sam jestem ciekaw.

Trudno powiedzieć, co wydarzy się przez ten cały czas, w którym mnie tu nie będzie. Jamrozowa Polana zorganizuje pewnie zawody Pucharu Świata w biathlonie, a później Mistrzostwa Świata. W Jakuszycach zostanie podpisane kolejne 1000 listów intencyjnych o budowę tego, czy tamtego, a i tak skończy się "jak zwykle". No, może tylko następne wyczynowe trasy zostaną zamknięte dla ogółu i udostępnione "tylko zorganizowanym grupom sportowym po wcześniejszym uzgodnieniu ze Stowarzyszeniem Biegu Piastów". Swoją drogą bardzo fajnie wyglądają te puste, ogrodzone odcinki, na których od tego czasu nie widziałem jeszcze trenujących zespołów. Sami widzicie, że tu żyć się nie da, tu nie da się mieszkać. Dlatego wyjadę, zanim wszystko zniknie. Choć wcale nie przyznam, że "czuję się dobrze tylko tam, gdzie pada i szaro i wieje ci w twarz". Nie muszę też "uciekać hen przez śnieg od tych, co tęsknią do wojen", choć czasem wydawać by się mogło, że tak właśnie jest.

Nie pisałbym tego wszystkiego, gdyby nie szły za tym pewne zmiany. Trudno mi dokładnie przewidzieć czy i w jakiej formule będę stamtąd pisał. Jeżeli tak, to przypuszczam, że oprócz tematów biathlonowych, które na zawsze pozostaną, pojawi się jeszcze coś na temat życia na Północy, które wygląda nieco inaczej, niż tu. Z chęcią pokażę Wam tamtejsze krajobrazy, zorzę polarną i wiele więcej, jeżeli tylko czas pozwoli. Póki co, wszystko zostaje po staremu.

Na koniec dodam jeszcze jedno. Jak by to banalnie i tkliwie nie brzmiało, róbcie to, co daje Wam satysfakcję i nie rezygnujcie ze spełniania marzeń. Pomyślcie, że czasem warto zaryzykować i spróbować postawić wszystko na jedną kartę, żeby móc spojrzeć sobie w oczy i powiedzieć: "niczego nie żałuję". Po co tkwić w szarości, mając do dyspozycji słabe, ale stabilnie "dzisiaj"? Lepiej zagrać o to lepsze, ciekawsze "jutro". Nie mamy przecież wiele do stracenia. Zawsze zostanie nam przynajmniej "hardkor i disko"...

Io amo l'Italia

Po tragicznych warunkach śniegowych w Oberhofie oraz dość nieprzyjemnej i zmiennej pogodzie w Ruhpolding, włoska Anterselva przywitała biathlonistów w pięknym stylu. Temperatury poniżej zera oraz świecące słońce to coś, czego było trzeba zarówno kibicom na trybunach, jak również biathlonistom. Można by rzec, że wreszcie oglądaliśmy biathlon w prawdziwej zimowej odsłonie. W takich okolicznościach, na pięknych trasach w Tyrolu Południowym, przyszło się ścigać tego weekendu zawodnikom i zawodniczkom. Jak się jednak okazało, nie tylko biathlonem żyły tego weekendu Włochy.

Chyba nie trzeba ukrywać, że lubi się Anterselvę. To samo powie Król Biathlonu Ole Einar Bjoerndalen, który odnosił tam najwięcej ze swoich licznych zwycięstw. Podobnie powiedzą też ci, którzy po prostu dobrze czują się na dużych wysokościach. A wśród takich zawodników z pewnością możemy wskazać Evgenya Garanicheva, Simona Schemppa oraz Jakova Faka. Trzej panowie zakończyli zmagania w czwartek na podium, co w sumie było do przewidzenia. Schempp najwyraźniej w ostatnim czasie złapał bardzo wysoką formę, co potwierdzał już w Ruhpolding. Ponadto rok temu zwyciężył w Anterselvie, wówczas uzyskując taki sam czas jak faworyt gospodarzy- Lukas Hofer. Trudno więc było oczekiwać innego rozwiązania tego roku. Evgeny Garanichev też bywał we Włoszech na podium i to również na drugim miejscu w sezonie 2011/2012. Sezon później natomiast na "swoim" stopniu podium zameldował się Jakov Fak. Historia zatoczyła więc koło, zabierając ze sobą różnych znajomych zawodników. Osobiście natomiast bardzo cieszę się ze świetnej postawy Ole Einara Bjoerndalena, który w swoich indywidualnych startach tego weekendu chybił tylko raz na trzydzieści oddanych strzałów. Skuteczność imponująca nawet jak na Króla, co wystarczyło jednak tylko na 9. miejsce w sprincie i 4. na dochodzenie. Poziom był więc wysoki, o czym przekonali się również: Emil Hegle Svendsen i Martin Fourcade. Oboje zajęli pozycje w trzeciej dziesiątce. 

U pań, można by rzec, po staremu. Darya Domracheva zaliczy z pewnością weekend w Anterselvie do udanych. W piątek wygrała sprint z imponującą przewagą, zaś w sobotę w biegu pościgowym powiększyła ją do niemal półtorej minuty. Tak dużej różnicy czasowej pomiędzy pierwszą a drugą zawodniczką nie potrafię sobie przypomnieć, podobnie jak komentujący ten bieg panowie Krzysztof Wyrzykowski i Tomasz Jaroński, którzy też już wiele widzieli. Dzień później, podczas sztafety, swoich celów nie widziały natomiast zawodniczki. Tuż po rozpoczęciu drugiej zmiany zaczął wiać tak silny wiatr, że strzelanie stało się loterią. Gwałtowne podmuchy podrywały śnieg, co wyglądało tak, jak na poniższym screenie. 

Pogoda rozdała więc karty, zmieniając sytuację na trasie, jak w kalejdoskopie. Najwięcej szczęścia miały w tym wszystkim Niemki, które zwyciężyły z dorobkiem dwóch karnych rund, przed Czeszkami (0 karnych rund) i Ukrainą (3 karne rundy). Rekordzistkami w niecelnym strzelaniu były Koreanki z wynikiem aż 11 karnych rund. Nabiegały się, bidusie... Warto również wspomnieć, że nie po raz pierwszy pojawiły się problemy na strzelnicy podczas sztafety kobiet w Anterselvie. Rok temu ta sama konkurencja została przerwana i odwołana właśnie z powodu wiatru i braku widoczności. Najwyraźniej w tym miejscu zdarzenia lubią się powtarzać.

Nawet zsumowany dystans wszystkich Koreanek z niedzielnej sztafety nie może równać się z tym, co pokonali uczestnicy 42. edycji włoskiego maratonu Marcialonga. Przyznam, że wcześniej nie przywiązywałem większej wagi do biegów maratońskich (FIS Marathon Cup i Worldloppet), uznając je (jakże mylnie!) za zbyt długie, a przez to nudne do oglądania. Dziś chętnie przywaliłbym sobie samemu w twarz za takie podejście. A oto dlaczego. W niedzielę po raz pierwszy udało mi się obejrzeć całą transmisję Marcialongi. Dla tych, którym ta nazwa jest obca, śpieszę z wyjaśnieniem. To jeden z legendarnych maratonów zaliczanych do Worldloppet, obok Vasaloppet i Birkebeinerrennet, rozgrywany techniką klasyczną. Trasa ma zazwyczaj 70 km, ze startem w Moenie i metą w Cavalese. Przebiega przez najpiękniejsze miejsca Trydentu, zahaczając między innymi o znane z organizacji Tour de Ski i MŚ Val di Fiemme. W tym roku, z powodu gorszych warunków śniegowych, skrócono dystans do 57 km z Mazzin do Cavalese (link do mapy), co i tak stanowiło nie lada przeprawę dla licznie zgromadzonych zawodników. Wśród nich można było znaleźć kilka znajomych nazwisk, jak na przykład Øystein Pettersen, czy Katerina Smutna. A co, oprócz nazwisk, czyni Marcialongę godną zobaczenia? Odpowiedź jest prosta i brzmi: Trydent. Jak napisałem wcześniej, trasa wiedzie z jednej miejscowości do drugiej, przez co mamy do czynienia z obserwowaniem czegoś podobnego do etapu Tour de Ski z Cortiny d'Ampezzo do Toblach. Dostajemy więc piękne widoki, obserwowanie zawodników ze skutera śnieżnego i helikoptera oraz coś bardzo unikatowego- trasę w samym środku miasta. Podobnie jak w przypadku Vasaloppet, Marcialonga kończy się w mieście. Nie inaczej było w niedzielę, co oglądałem z przyjemnością. Do tego warto dodać, że większość stawki poruszała się na nartach bez smarowania "na trzymanie", przez co na całej długości trasy preferowaną techniką był dobrze nam już znany double poling. Przy tym, ostatni podbieg do położonego na wzgórzu Cavalese był wręcz morderczy. Od razu lepiej oglądało się walkę o zwycięstwo pomiędzy wspomnianym już Pettersenem, Andersem Auklandem oraz Tord Asle Gjerdalenem. Ten ostatni okazał się najmocniejszy i osiągnął swoje pierwsze zwycięstwo we włoskim maratonie. Drugi przybiegł Aukland, zaś trzecie miejsce zajął popularny "Pølsa". Wśród pań najlepsza była Katerina Smutna. Teraz już wiem, co można zrobić, gdy Puchar Świata przestaje już tak emocjonować. Wystarczy przerzucić się na maratony. Polecam, zaś do Trydentu muszę się kiedyś wybrać, choćby nawet na Marcialongę...

Poradnik: Jak zdobyć Puchar Świata w biegach narciarskich?

Gdybym rzeczywiście trzymał się formy poradnika, którą zasugerowałem sobie w tytule, post byłby bardzo krótki. Wyglądałby on zapewne tak:
  1. Wybierz sobie lokalizację do wygrania, najlepiej w Twoim kraju lub kraju Twojego największego rywala.
  2. Wygraj w miejscu z punktu 1.
  3. Postaraj się być gdzieś w okolicach pierwszej dziesiątki w czasie "mikrocyklów" na początku sezonu.
  4. Najważniejszy punkt: wygraj Tour de Ski! Bez tego możesz zapomnieć o osiągnięciu celu.
  5. Po zrealizowaniu punktu 4, możesz udać się na wakacje, wrócić na MŚ (jeżeli są w sezonie) i ostatnie zawody.
  6. Ciesz się ze swojego Pucharu Świata.
Być może trochę przekoloryzowałem sprawę, ale niech ktoś zaprzeczy, że przy wykonaniu takiego planu, Puchar Świata jest praktycznie nasz. Jak sięgnę pamięcią, to w ostatnim czasie taki wyczyn nie udał się Charlotte Kalli w sezonie 2007/2008, Virpi Kuitunen rok później i jako ostatniej Justynie Kowalczyk w 2011/2012. Taka tendencja jest widoczna przede wszystkim wśród pań. U panów bywało różnie od stworzenia cyklu i zwykle zwycięzcą PŚ był kto inny, niż w przypadku TdS. Inną rzeczą jest, że podobnie jak samo Tour de Ski, na przestrzeni sezonów zmieniał się kalendarz Pucharu Świata. W początkowych latach nie było tak wielu irytujących "mikrocyklów" z całą masą punktów do zgarnięcia. Właściwie to na początku swojego istnienia, TdS było jedyną tego typu imprezą w sezonie.

Dziś jest zupełnie inaczej. Przy odpowiednim doborze startów, zwycięstwo Tour de Ski jest zwykle ogromnym krokiem do zdobycia wielkiej kryształowej kuli. Po dobrym początku sezonu, już w styczniu można zapewnić sobie trofeum, czego najprawdopodobniej dokonali: Martin Johnsrud Sundby i Marit Bjoergen.
Martin Johnsrud Sundby na podium końcowym Tour de Ski.
A przecież tyle zawodów do końca, w których, jak się okazuje, nie trzeba nawet startować. Wystarczy spojrzeć, jak bardzo odstają rangą i poziomem odcinki PŚ rozgrywane w Rybinsku i Otepaa, od tych, które oglądaliśmy na początku sezonu. Nie można mieć za złe zawodnikom, że nie startują we wszystkim jak leci, bo dla nich samych mogłoby to okazać się niepotrzebną stratą sił. Tym bardziej, że z pomocą przyszedł im FIS, dając takie zdobycze punktowe w pierwszej części sezonu. Teraz sami możemy zaobserwować efekty. W Otepaa było jeszcze w miarę normalnie, bo powrócili nieobecni na Tour de Ski sprinterzy. Punkty do klasyfikacji generalnej mógł wreszcie nazbierać Finn Haagen Krogh, który i tak posiada już znaczną stratę do czołówki. Rybinsk natomiast to próby Rosjan na odniesienie jakiejkolwiek wygranej w zawodach PŚ, które jak na razie psuje im Dario Cologna. Szwajcar w tym sezonie startuje najczęściej ze wszystkich, ale przez słabszą postawę w Tour de Ski utracił już szansę na zdobycie Pucharu Świata. "Trudno, co robić". Zobaczcie poniżej, jak wygląda obecna sytuacja w klasyfikacji generalnej PŚ.
1
NOR
NOR
1189
2
NOR
NOR
849
3
SWE
SWE
806
4
SUI
SUI
741
5
RUS
RUS
692
6
NOR
NOR
550
7
NOR
NOR
521

Podobne rozprężenie w gronie pań sprzyja przede wszystkim zawodniczkom z Norwegii, które muszą jeszcze walczyć o miejsce w reprezentacji na Mistrzostwa Świata. Do formy wydaje się wracać Astrid Jacobsen, zaś Kristin Steira pojawiła się po raz pierwszy w tym sezonie na trasach pucharowych właśnie w Rybinsku. Natomiast swoje pierwsze podium w karierze zaliczyła tam Liz Stephen. Amerykanka już podczas Tour de Ski pokazała świetną formę. Jej niesamowita walka z Ranghild Hagą o czwarte miejsce na finałowym podejściu pod Alpe Cermis długo zapadnie w mojej pamięci. Podium w biegu na 10 km techniką dowolną w piątek było więc jak najbardziej zasłużone. Wszystko to dało jej wysokie 7. miejsce w klasyfikacji generalnej.
1
NOR
NOR
1588
2
NOR
NOR
1138
3
NOR
NOR
1017
4
NOR
NOR
709
5
NOR
NOR
632
6
GER
GER
473
7
USA
USA
453

Tego, że w Rybinsku nie startują najlepsi, chyba nie da się zmienić. W końcu jest tam tak daleko, że bez planów na ogromne zdobycze punktowe, wyjazd na te zawody nie ma sensu. Jednak władze FIS mogłyby wreszcie zastanowić się nad kalendarzem startów, z którym najwyraźniej coś jest nie tak. Na chwilę obecną, wyrabianie za wszelką cenę 100% startów się zwyczajnie nie opłaca. 

Test: buty i narty One Way Premio 9

"Witam Państwa w ometkowanym świecie...". Tym razem sprawdzimy, jak spisują się najnowsze buty One Way Premio 9 Skate. Mówiąc szczerze, to razem z ich pierwszym użyciem, swoją szansę na prawdziwy test dostały również narty tego samego modelu fińskiego producenta. Czekały długo, bo od stycznia zeszłego roku. Cierpliwość się opłaciła? Zobaczmy.


6 stycznia, Polana Jakuszycka. Słonecznie i mroźno, a ostatnio o podobną pogodę nawet w Jakuszycach było trudno. Takie warunki oraz dzień wolny od pracy z pewnością przyciągnęły turystów, którzy wylegli na trasy w tak dużej liczbie, że miejscami ciężko było się przebić. Sprawy nie ułatwiało wciąż dające o sobie znać kolano. Czego jednak nie robi się dla chwil na nartach? Zawsze można spędzić trochę mniej czasu, wybrać bardziej płaski teren, przechodzić co jakiś czas na double poling. Wszystko to pozwoliło sprawdzić zestaw Premio 9. Pierwsze, co rzuca się w oczy ze strony butów to ich sztywność. Wcześniej biegałem w Salomonach Equipe 8 Skate, o segment niższych od obecnych. Trudno więc porównywać cokolwiek, bo przy Premio 9 ich sztywność przypomina kapcie. Zastosowanie twardszego korpusu oraz podeszwy z włókna węglowego powoduje, że zmiana jest zauważalna. Obecnie stopa jest odpowiednio trzymana, dzięki czemu każdy ruch może być odpowiednio kontrolowany. Podobnie jest z pozycją. System podeszwy, o który tak się martwiłem wcześniej, to SNS Pilot 3. Dokładnie jak przypuszczałem, nie odczułem zmiany w kontroli nart, podobnie jak w wygodzie wyprowadzania kroków. Jest po prostu dobrze. Jedynie przy wpinaniu do wiązań można było stwierdzić, że rzeczywiście belka mocująca została przesunięta w tył. Sporą poprawę natomiast odczuły moje piszczele. Sławne problemy, które przeżywa Justyna Kowalczyk, w moim przypadku rozwiązały się za sprawą lepszych butów. Choć trzeba przyznać, że w lecie pracowałem trochę nad techniką, co mogło wspomóc usunięcie tej przypadłości. Tak czy inaczej, w funkcji przytrzymywania części ponad kostką, Premio 9 spisują się również bardzo dobrze.


Narty miały okazję dotknąć śniegu pod koniec zeszłego beznadziejnego sezonu. Nie było jednak mowy o czymś więcej poza pierwszymi odczuciami. Tu możecie je przeczytać. Podczas normalnych warunków mogłem wykorzystać ich zalety w stu procentach. Wciąż najbardziej cieszy mnie ich niska masa. Czuć to przede wszystkim na podbiegach. W połączeniu z właściwymi butami, wszystko idzie znacznie lepiej niż dawniej.

Kończąc, mogę tylko zapytać sam siebie, dlaczego wybrałem akurat buty Premio 9. Odpowiedź nie może być prostsza niż taka, że pasują do nart. Czegokolwiek od nich oczekiwałem, dostałem to. Są wygodne, lekkie, z urzekającym designem i logo... Czego chcieć więcej?
"Bo to ważne, żeby mieć logo 
Stać dumnie wyprostowany, 
A nie garbić się jak Quasi Modo."